top of page

POMOCY, MAMY SZCZURA! – czyli jak naprawdę wyglądają mieszkania na kontraktach w Chinach

  • Zdjęcie autora: Aleksandra Olbryt
    Aleksandra Olbryt
  • 17 kwi 2020
  • 6 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 20 kwi 2020


Wszyscy ci, którzy pozwolili nakarmić się fikcją serwowaną przez programy pokroju „Top Model”, uwierzyli zapewne, że modelki to rozkapryszone księżniczki, które tupią nóżką, gdy standard ich hotelu spada poniżej pięciu gwiazdek. W rzeczywistości wygląda to ZUPEŁNIE inaczej.


Każde mieszkanie, w którym zostałam ulokowana na licznych kontraktach

w Chinach, wyglądało bardzo podobnie – w salonie stała siermiężna, brązowa

kanapa i telewizor, który nigdy nie działał. Jeśli nie ustaliło się tego uprzednio

z agencją i nie poprosiło o tak zwaną „jedynkę” lub pokój dzielony, ale przynajmniej z NORMALNYMI łóżkami, to prawie na sto procent trafiało się do malutkiego pokoju z łóżkiem piętrowym, w którym w prawie stu procentach przypadków czekała już przyszła współlokatorka, oznajmiająca od progu, ŻE TO ONA ŚPI NA DOLE.












Pamiętam jeden ze swoich ostatnich kontraktów, kiedy przyleciałam do Guangzhou dzień wcześniej niż moja przyjaciółka, Julia. Moim zadaniem i wielką misją było zajęcie nam porządnego pokoju. Okazało się jednak, że nie bardzo miałam z czego wybierać - wylądowałyśmy w ostatnim wolnym pokoiku z piętrowym łóżkiem, którego widok przywoływał skojarzenia z koloniami w Mielnie w 2007 roku ;)


Głęboko zawiedziona, zadzwoniłam do Julii, która akurat zdążyła dotrzeć na lotnisko w Moskwie, skąd po kilku godzinach miała odlecieć do Kantonu. Tak bardzo przeżywałyśmy tę wielką niesprawiedliwość losu, że Julia z wrażenia poszła do swojego gate’u bez walizki podręcznej – cała cenna zawartość przepadła jak kamień w wodę i do dziś nie mamy pojęcia, w czyich rękach się znalazła.


Kiedy Julia dotarła na miejsce, stwierdziłyśmy, że nie możemy pozwolić, żeby którakolwiek z nas czuła się pokrzywdzona przez konieczność spania na górze, więc ściśnięte jak przysłowiowe śledzie w beczce spałyśmy przez tydzień na dolnej części łóżka. Czara goryczy przelała się w momencie, kiedy któregoś dnia nad ranem moja najdroższa przyjaciółka przez sen chciała zabić wyimaginowanego komara, przy okazji prawie podbijając mi oko.

Na szczęście po prośbach, groźbach i pertraktacjach z agencją, dostałyśmy zgodę na przeniesienie się do innego mieszkania – tam czekały na nas dwa osobne łóżka i pokój z całkiem ładnym widokiem na osiedlowy skwerek wypełniony palmami i fontannami.




Żeby było jasne… Nasza sielanka nie potrwała zbyt długo.

Pewnego dnia miałyśmy opuścić mieszkanie przed 7 rano, żeby dostać się na castingi do oddalonego o ok. 150 kilometrów Shenzhen – nowoczesnego miasta tuż przy granicy z Hong Kongiem. I kiedy przygotowywałyśmy szybkie śniadanie, zorientowałyśmy się, że na paczce płatków orkiszowych ktoś… coś… zostawiło dziwny ślad wskazujący na nadgryzienie.

Julia zdecydowała, że woli zjeść to, co już zostało przygotowane, niż umierać z głodu, ale ja stwierdziłam, że nie tknę niczego, czym chciał się poczęstować nasz nieproszony gość (wtedy i tak byłyśmy przekonane, że tym sublokatorem jest jakaś mała, nieszkodliwa w gruncie rzeczy mysz).

Minęło kilka dni i którejś nocy usłyszałyśmy dobiegający z kuchni brzęk tłuczonego szkła. Julia nakryła się kołdrą, a ja upewniłam się że pozostałe dziewczyny, z którymi dzieliłyśmy mieszkanie, smacznie spały. Wtedy już wiedziałyśmy, że mamy do czynienia nie z uroczą, chińską wersją Stuarta Malutkiego, ale z prawdziwym SZCZUREM – i to bynajmniej nie rezolutnym, dobrotliwym Remy’m z „Ratatuj”, tylko z którymś z członków jego niezbyt sympatycznej rodzinki.

Miałyśmy tego po dziurki w nosie, więc zaalarmowałyśmy agencję. Nasi bookerzy uznali oczywiście, że sytuacja jest przezabawna, a shifu, czyli nasz kierowca, hydraulik, sprzątacz i „załatwiacz wszystkiego, co było do załatwienia”, skomentował na swoim wechacie, że szczur dobrze nadaje się do przyrządzenia w hot-pocie (hot pot, chińskie huoguō, oznacza dosłownie ognisty kociołek i jest tradycyjnym naczyniem kuchni chińskiej, służące do przyrządzania potraw bezpośrednio na stole)… ŚCIANA.




W ramach „profesjonalnej deratyzacji” ten sam shifu jeszcze tego samego dnia stanął dumnie w drzwiach naszego mieszkania i próbował mi tłumaczyć, przybierając bardzo fachową minę, że nie mamy już powodów do zmartwień, bo on wszystkim się zajmie. Rozsypał jakąś trutkę wyglądającą jak magiczne kamyczki – na balkonie i w okolicach pralki, która znajdowała się tuż przy kuchni, po drugiej stronie mieszkania. Później w skupieniu przystąpił do instalacji diabelskich pułapek na klej, które miały nam zagwarantować komfort psychiczny i pewność, że żaden szczur już nam nie podskoczy. Jako wielkiej miłośniczce zwierząt i zdeklarowanej wegetariance było mi szkoda tego gryzonia, ale jednocześnie nie uśmiechała mi się nasza dalsza koegzystencja.



Shifu zacierał ręce z zadowolenia. Pułapki były założone, a nam pozostawało tylko czekać na rozwój wydarzeń. Przez prawie tydzień szczur nie zdradzał już swojej obecności w mieszkaniu, co ukoiło nieco nasze zszargane nerwy. Aż do pewnej feralnej nocy…

Wróciłyśmy z Julią ze sklepu z naszym ulubionym winem i chipsami o smaku świeżego ogórka, A NA ŚRODKU SALONU CZEKAŁA NA NAS NIESPODZIANKA!

Oszczędzę Wam szczegółów i przejdę do rozwiązania tej jakże traumatycznej historii – kiedy Julia siedziała zamknięta w kabinie prysznicowej, a ja stałam w bezpiecznej odległości i konsultowałam z nią dalsze kroki, które należy podjąć wobec naszego intruza, dotarło do nas, że żadna nie zdobędzie się na odwagę, by wziąć w ręce pułapkę, zjechać windą te 9 pięter w dół i zostawić ją gdzieś na podwórzu. Nie miałyśmy zresztą pojęcia, co miałybyśmy zrobić ze szczurem po wyniesieniu na zewnątrz – uwolnienie go nie wchodziło w grę, bo skutecznie przykleił się do pułapki. Sami rozumiecie, sytuacja była patowa.


Była sobota, trochę po północy, na pomoc agencji nawet nie liczyłyśmy, więc wpadłyśmy na pomysł, że opiszemy naszą DRAMĘ na grupie „Polish Mafia GFI”, do której należeli wszyscy Polacy skupieni w naszej agencji (oj, prawdziwy to był gang!)

Miałyśmy nadzieję, że jakiś mężczyzna będzie chciał się wykazać i przyjdzie nam z odsieczą. Ostatecznie potwierdziły się słowa Danuty Rinn z piosenki „Gdzie ci mężczyzni… (ech)” i naszym rycerzem na białym koniu okazała się Iza, która na szczęście mieszkała piętro niżej. Iza, Kochanie, jeżeli to czytasz, (a wiem, że tak!), TO PAMIĘTAJ, ŻE ZAWSZE BĘDZIESZ NASZĄ BOHATERKĄ.

Iza ze stoickim spokojem nałożyła gumowe rękawice kuchenne i z miotającym się w pułapce szczurem wyszła z mieszkania.

Domyślacie się pewnie, że to wydarzenie nie należało do najprzyjemniejszych, ale miałyśmy wino i siebie, więc do 3 siedziałyśmy we trzy na balkonie i przeprowadzałyśmy tak zwaną terapię grupową w tę ciepłą, letnią noc.


Na drugi dzień znowu usłyszałyśmy jakieś trzaski w kuchni, ale tym razem tak bardzo nie miałyśmy siły na przejmowanie się nowym sublokatorem, który przyszedł pomścić swojego szczurzego koleżkę, że on też najwyraźniej postanowił nie zawracać sobie nami głowy i już więcej się nie pojawił.

Za to shifu przychodził regularnie, to znaczy raz w tygodniu. Jego zadanie oficjalnie polegało na posprzątaniu całego mieszkania, ale że jako perfekcyjne panie domu robiłyśmy to regularnie, nie pozostawało mu zbyt wiele do zrobienia. Może miał nam nawet za złe nasz pedantyzm – nie mam pojęcia, mój chiński na tym etapie nie pozwalał jeszcze na zrozumienie mamrotanych pod nosem słów, a daru czytania w myślach do dzisiaj nie udało mi się posiąść (może to i dobrze).

Shifu, czasami w dobrym humorze (nucił wtedy pod nosem chińskie piosenki, okropnie fałszując), a czasami z grobową miną (kiedy żona wpadła za nim do naszego mieszkania, żeby udzielić mu kolejnej reprymendy), WYLEWAŁ WODĘ Z WIADRA WPROST NA PODŁOGĘ i mopem rozcierał ją po całej powierzchni. Tak, wodę. Bez żadnego płynu do podłóg. Niczego, co przypominałoby chociaż jakiś środek do dezynfekcji. Kiedy pewnego dnia pokazałam mu kupiony przeze mnie płyn i zasugerowałam nieśmiało, że mógłby go użyć W POŁĄCZENIU Z WODĄ, spojrzał na mnie z takim politowaniem i rozbawieniem, jakbym właśnie oznajmiła, że jestem wnuczką Mao Tse Tunga.

Przypomina mi się jeszcze historyjka, kiedy w wyniku awarii odcięto nas na tydzień od ciepłej wody – po zgłoszeniu problemu jednej z bookerek, otrzymałyśmy na wechacie wiadomość zwrotną następującej treści: „PLEASE SEND ME PHOTO”. Nie żartuję.

Nasza bookerka zażądała, żebyśmy udowodniły ZA POMOCĄ ZDJĘCIA, że ze słuchawki prysznicowej leci lodowata woda. (pod postem umieszczam kilka screenów na dowód, że kiedy shifu naprawił jedną rzecz po naszych błaganiach i codziennym przypominaniu, kolejna się psuła - to dopiero złośliwość rzeczy martwych... A może po prostu jakość made in China?)

Skoro jesteśmy już przy ujemnych temperaturach, to pozwolę sobie opowiedzieć Wam ostatnią anegdotkę na dziś. Otóż musicie wiedzieć, że w Azji nie istnieje coś takiego, jak centralne ogrzewanie. Zimą mieszkania ogrzewa się za pomocą ciepłego powietrza z klimatyzacji. Są wyjątki od tej reguły - jeśli ma się odrobinę szczęścia (jak ja podczas pobytu w Korei Południowej), to można trafić na przytulne gniazdko z podgrzewaną podłogą – to się nazywa luksus.

Zimą 2016 roku polecieliśmy z Marcinem na wspólny kontrakt do Szanghaju. Dotarliśmy na miejsce jakoś w połowie listopada i przez pierwszy tydzień spaliśmy w podwójnych dresach i KURTKACH, nakryci grubą kołdrą, bo zapomniano o umieszczeniu przenośnego grzejnika w naszym pokoju. Dopiero ten niepozorny „przyjaciel” uratował nas przed zamienieniem się w dwie kostki lodu i do końca kontraktu, czyli prawie do lutego 2017 roku, dawaliśmy już sobie radę.

Niedogodności, które pojawiły się na początku, rekompensował nam przepiękny widok na panoramę Szanghaju – światła, wieżowce, piękną na swój dziwny, chiński sposób betonową dżunglę.

Jesteście ciekawi, o czym opowiem Wam w kolejnym wpisie? Śledźcie mojego instagrama, facebooka i koniecznie wybierzcie opcję SUBSKRYBUJ na górze tej strony.
Dziękuję, że jesteście ze mną w tej retrospekcyjnej podróży. Mam nadzieję, że dobrze się bawicie – obiecuję, że będzie coraz ciekawiej!


1 Comment


ssss1s
Apr 23, 2020

Nigdy bym nie pomyślała o czyms takim, całkiem inaczej to sobie wyobrażałam.

Pisz więcej takich postów dotyczących pracy modela, duzo osób wierzy w ten wyidealizowany przez media świat mody, a w Internecie naprawde malo informacji na takie tamty.

Chętnie przeczytałabym na temat tego jak modelka jest traktowana na kontraktach np podczas sesji, czy spotykają sie z niemilymi komentarzami itd.

Super post !!!

Like
Post: Blog2_Post

Subscribe Form

Thanks for submitting!

©2020 by miedzy-slowami. Stworzone przy pomocy Wix.com

bottom of page