top of page

Mój PIERWSZY RAZ w Chinach, czyli wejście smoka i wielkie LOVE STORY w tle

  • Zdjęcie autora: Aleksandra Olbryt
    Aleksandra Olbryt
  • 15 kwi 2020
  • 7 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 16 kwi 2020

Przełom lutego i marca 2014 roku.


Wysiadłam na lotnisku w Kantonie (przez Chińczyków nazywanym Guangzhou) i od razu uderzyła mnie fala wilgotnego powietrza o zapachu tak specyficznym, że do dzisiaj nie jestem w stanie go zdefiniować. Trochę jak mieszanka azjatyckich przypraw, woni skóry i wilgotnej ziemi.

Opuściłam halę przylotów, nie gubiąc się przy tym specjalnie (chińskie lotniska i dworce kolejowe są wbrew powszechnym oczekiwaniom bardzo dobrze oznakowane) i doskonale wiedząc, co powinnam zrobić, nie miałam zielonego pojęcia, JAK SIĘ DO TEGO ZABRAĆ.

Wiedziałam, że muszę wziąć taksówkę pod wskazany w mailu adres agencji. Tyle. Przy wylotach na kolejne kontrakty zdarzało się, że na lotnisku czekał na mnie współpracujący z agencją kierowca (a w Japonii zawsze byli to bookerzy, którym zależało na zbudowaniu relacji już od pierwszego dnia). Ale za pierwszym razem nie czekał zupełnie nikt, więc musiałam poradzić sobie sama.

Zobaczyłam tłum ludzi czekających w niesamowicie długiej kolejce, której bieg wyznaczony był metalowymi barierkami. Prawie wszyscy krzyczeli coś w niezrozumiałym wówczas dla mnie języku – krzyczeli donośnie i wyglądało to tak, jakby każdy się wykłócał. (Dopiero później zrozumiałam, że Chińczycy krzyczą nawet wtedy, gdy wyznają sobie miłość czy komentują zmiany pogody). Taksówki podjeżdżały i odjeżdżały w błyskawicznym tempie – czerwone, żółte i zielone. „Porządku” pilnowało, a raczej – miało za zadanie pilnować, dwóch umundurowanych policjantów, których rola w mojej ocenie ograniczała się do używania gwizdka raz na kilka minut, by ogłuszyć najbardziej kłótliwych osobników, wpychających się do kolejki i próbujących „podkraść” taksówkę sprzed nosa innym oczekującym.

SPANIKOWAŁAM. Nowy, intensywny zapach wdzierający się w nozdrza, świdrujące krzyki w obcym, dźwięcznie i dziwacznie brzmiącym języku, wielka przestrzeń, nagłe, dojmujące poczucie osamotnienia. Dotarło do mnie, że od tej pory mogę liczyć tylko na siebie. Że jestem SAMA NA KOŃCU ŚWIATA i nie ma od tego odwrotu.

Co więc zrobiłam? Zamiast grzecznie stanąć w kolejce i zgodzić się na ogólne „przebodźcowanie” z powodu intensywności wszelkich doznań słuchowo-wzrokowo-zapachowych, postanowiłam, że wrócę do środka i przy Taxi Counter zamówię sobie taksówkę, „bo przecież cena pewnie będzie taka sama”. Jakże miłe było moje zaskoczenie, kiedy po niecałych pięciu minutach oczekiwania, przeurocza pani pracująca przy stanowisku oznajmiła, że mój kierowca właśnie się pojawił. I faktycznie – nagle wyrósł przede mną elegancki, uśmiechnięty mężczyzna w średnim wieku, ubrany w czarny garnitur i białe rękawiczki. Grzecznie się ukłonił, wziął moje dwie załadowane po brzegi walizki i łamaną angielszczyzną zasugerował, żebym podążała za nim. Po chwili znaleźliśmy się w bardzo eleganckim, nowoczesnym samochodzie (na motoryzacji znam się równie dobrze, jak na matematyce, czyli wcale, ale pamiętam, że auto było czarne, miało skórzaną tapicerkę i że, ku mojemu rozczarowaniu, nie było to matowe Lamborghini Aventador). Po godzinie spokojnej drogi, którą umilały mi chińskie audycje radiowe i zupełnie nowe, fascynujące i jakby nierealne widoki za oknem, dotarliśmy na miejsce. I wtedy kierowca, posyłając mi profesjonalny, hollywoodzki uśmiech, odwrócił się i nonszalancko rzucił „180 dollars, Miss, would you like to pay with cash or card?”. Trochę mnie zamurowało, ale „zěnme bàn?” – co robić? Zapłaciłam więc te nieszczęsne 180 dolarów i z pomocą kierowcy opuściłam limuzynę. To się nazywa wejście smoka! Przygodę z Chinami rozpoczęłam z klasą i w wielkim stylu ;)

Chwilę później, taszcząc za sobą ciężkie walizki, dotarłam windą na bodajże 16. piętro, na którym znajdowało się biuro agencji. Poznałam w ekspresowym tempie całą ekipę, odpowiedziałam na całą serię pytań, aż w końcu jedna z bookerek zaprowadziła mnie tuż pod drzwi mieszkania, które miało być moim domem przez kolejne 3 miesiące. Podwójne drzwi z metalową kratą nie wyglądały zachęcająco. Za to przed nimi stała jeszcze jedna osoba – jak się potem okazało, moja bratnia dusza, rosyjska zagubiona i ponownie znaleziona siostra bliźniaczka – Agniya. Dzięki niej mój pierwszy kontrakt w życiu w miejscu tak specyficznym i nie zawsze przyjaznym jak Chiny, był przepełniony radością i poczuciem bezpieczeństwa.

Dni mijały, a ja wpadłam w wir castingów i pracy, uczyłam się nowych rzeczy i przyzwyczajałam do tego, co dziś nazywam już „modelingową rutyną”. Doskwierała mi tylko tęsknota i coraz częściej dawało o sobie znać tzw. FOMO – czyli fear of missing out (lęk, że coś nas omija). Miałam poczucie, że przez te 90 długich dni wszyscy o mnie zapomną, że będą mieli mi za złe, że nie uczestniczę w ich życiu.

Tak się złożyło, że Marcin zaraz po mnie został „wyhaczony” przez moją byłą już agentkę, panią Ewę. I na krótko po moim wylocie do Guangzhou został wysłany na swój pierwszy kontrakt do innego chińskiego miasta – Xiamen.

Byliśmy szaleńczo w sobie zakochani (ale nie tak, jak teraz, oczywiście ;) i kombinowaliśmy na wszelkie sposoby, jak by tu się spotkać chociaż na kwadrans po ponad miesiącu rozłąki. Los nam sprzyjał i zupełnie przypadkowo okazało się, że Marcin będzie miał przesiadkę w Guangzhou.

Zgodnie z naszym planem i umową przyjechałam więc tego dnia na lotnisko (musiałam wziąć tego dnia wolne w agencji, ale na szczęście nie pracowałam już wtedy jak szalona, bo w tym okresie PO RAZ PIERWSZY I MAM NADZIEJĘ – OSTATNI W ŻYCIU – PRZYTYŁAM I WYGLĄDAŁAM JAK KSIĘŻYC W PEŁNI. Opowiem o tym w innym poście – obiecuję!)

Z uzyskaniem dnia wolnego nie było więc większego problemu.

Dotarłam na Bayijun International Airport metrem, cała zziajana, podekscytowana. W brzuchu miałam nie motylki, a cały inwentarz ogrodu botanicznego. I wtedy uderzyła mnie brutalna prawda – że Marcin nie będzie mógł opuścić strefy transferowej, a mnie nikt nie wpuści do tej części lotniska, gdzie On będzie czekał na swój ostatni etap podróży.

Musiałam coś wymyślić. Pod ręką miałam starego Samsunga bez internetu, więc o nawiązaniu jakiegokolwiek kontaktu drogą elektroniczną nie było mowy. Musiałam wyglądać na naprawdę załamaną i zdesperowaną, bo podszedł do mnie starszy mężczyzna o skandynawskim wyglądzie i zapytał, czy wszystko ze mną w porządku. Usiłując się nie rozpłakać, opowiedziałam mu całą historię. I wtedy w mojej głowie pojawił się pomysł, tak oczywisty i prosty. Napisałam na karteczce imię i nazwisko swojej Miłości, opisałam w kilku przymiotnikach jego wygląd (najprzystojniejszy chłopiec na tym lotnisku, pozna Pan na pewno!) i wybłagałam, że gdyby jakimś cudem udało mu się znaleźć Marcina, to koniecznie musi Mu przekazać, że czekam stęskniona niczym wierna Penelopa u bram DOMESTIC FLIGHTS.

Minęło 10, 15, w końcu 20 minut, a ja z każdą kolejną upływającą sekundą coraz bardziej traciłam wiarę w powodzenie tej misji. Było mi smutno, czułam ogarniającą falę goryczy i rozczarowania, a także złości, że nie zaplanowaliśmy tego od strony logistycznej. I kiedy już zupełnie straciłam nadzieję, zobaczyłam wychodzącego z gate’u i żywo dyskutującego ze strażnikami Marcina! Udało Mu się ich przekonać, by pozwolili mu wyjść i spędzić ze mną trochę czasu przed kolejnymi miesiącami rozłąki. Chyba podziałały argumenty o złamanych sercach i rozdzierającym bólu, bo strażnicy uśmiechali się do nas życzliwie, pokazywali „okejki” i wszystko wskazywało na to, że byli z siebie zadowoleni, że w imię miłości nagięli trochę obowiązujące zasady ;)

Minęły może trzy tygodnie od naszego ostatniego spotkania, kiedy pewnego dnia w drodze do pracy odczytałam wiadomość na wechacie (chińskim odpowiedniku facebooka). Miałam wtedy zwyczaj siadania w taksówkach tuż obok kierowcy, czułam się wtedy bezpieczniej, bo wydawało mi się, że mogłam kontrolować sytuację.

"Kochanie, jestem w szpitalu, ale nie martw się. Chciałem tylko, żebyś wiedziała. Nic poważnego się nie stało." Kierowca zauważył mój zszokowany wyraz twarzy i łzy napływające do oczu. Dziś potrafiłabym mu wyjaśnić, co się stało, ale wtedy rzuciłam tylko: "Hěn bù háo, shifu!" (Bardzo źle, mistrzu)


Zrobiło mi się słabo. Próbowałam dzwonić - bez skutku. Po kilku minutach udało nam się połączyć i dowiedziałam się, że mój chłopak został napadnięty przez bandę agresywnych Chińczyków, kiedy w nocy wracał ze znajomymi z imprezy. PRZECIEŻ TO SIĘ NIE ZDARZA! A jednak - w niemal każdym zakątku świata można spotkać ksenofobicznych maniaków, jeśli ma się dostatecznie sporo pecha.


Moja reakcja była naturalna - po pracy pojechałam taksówką do agencji i poprosiłam o pomoc. Chciałam koniecznie zobaczyć swojego chłopaka, ale by to było możliwe, potrzebowałam czasu i pieniędzy. Nicole, szefowa agencji, skądinąd świetna kobieta, zaskoczyła mnie swoją wyrozumiałością. Nie tylko dostałam pozwolenie na opuszczenie Guangzhou na całe 4 dni, ale też plik banknotów, które później potrącono z mojego wynagrodzenia przy finalnym rozliczeniu.


Następnego dnia z samego rana, jakoś o 6:30, siedziałam w wygodnym pociągu relacji Guangzhou-Shenzhen. Ok. 8 na stacji Shenzhen-Běi (północ) kupiłam bilet do Xiamen. Podróż trwała około czterech godzin.


Było warto! Marcin czekał na mnie na dworcu i znów przez kilka dni byliśmy najszczęśliwszymi dzieciakami na świecie :) Codziennie musieliśmy stawiać się w lokalnym szpitalu, by lekarze mogli skontrolować szwy na głowie mojego pechowego Faceta. Ale nie przeszkodziło nam to w cieszeniu się każdą spędzoną razem chwilą.


Na pewno zauważyliście, że czas spędzony z kimś, kto jest Wam bliski i w którego towarzystwie czujecie się szczęśliwi, pędzi jak szalony. Tak też było w tym przypadku. Pamiętam, że w niedzielę musiałam być z powrotem w Guangzhou, bo na ten dzień miałam zabookowaną pracę. Rozważałam więc powrót w sobotę wieczorem, co byłoby oczywiście najrozsądniejszą opcją, ale SERCE ZNÓW WYGRAŁO Z ROZUMEM. Stwierdziliśmy oboje, że wstaniemy bardzo wcześnie w niedzielę rano i wtedy na pewno uda mi się zdążyć, bo praca zaczynała się dopiero o 14.


Przed 7 byłam na dworcu kolejowym w Xiamen. Zestresowana czekałam w kolejce do kasy, jakby przeczuwając zbliżającą się katastrofę. Po odczekaniu piętnastu dłużących się w nieskończoność minut dowiedziałam się, że wszystkie bilety na pociągi do Shenzhen zostały już wyprzedane, a następny, którym mogę pojechać, jest o 15.


Wybiegłam z dworca, złapałam taksówkę i wysapałam: "Nǐ hǎo shifu, AIRPORT PLEASE! Kuài diǎn!" (Dzień dobry, Mistrzu, na lotnisko proszę! Jak najszybciej!) No i shifu popędził.


Na lotnisku dowiedziałam się, że samolot do Guangzhou właśnie odleciał, a bez zabookowanego wcześniej biletu będzie ciężko. Mogłam czekać na kolejny lot, który był przed 15, albo polecieć pierwszą klasą o 12:15. W międzyczasie zadzwoniłam do Mii, która odpowiadała tego dnia za mój booking i wyrzuciłam z siebie z prędkością karabinu maszynowego informacje o moim beznadziejnym położeniu. Mia, naturalnie, była na mnie wściekła, a ja miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Ostatecznie poleciałam pierwszą klasą, do dziś mam w szufladzie GOLDEN TICKET - złoty bilet na lot Xiamen-Guangzhou.

Po raz kolejny na tym samym kontrakcie podróżowałam jak Paris Hilton ;)


Na pewno domyślacie się, że do pracy dotarłam okrutnie spóźniona (sam lot trwał 1,5 godziny). Na szczęście trafiłam na przekochaną ekipę, która przyjęła moje przeprosiny (w sklepie na lotnisku kupiłam wszystkim czekoladki i wielkie pudełko orzeszków wasabi) i choć utknęliśmy w studio do późnej nocy, zamiast spodziewanej bury, dostałam umiarkowane i wyważone upomnienie od Nicole.


Żeby było jasne - otrzymałam swoją nauczkę i już nigdy więcej nie zaliczyłam takiej WTOPY. Co nie znaczy, że kolejne lata mojego życia upłynęły bez przygód... Ale o tym później.


Do usłyszenia!



Comentarios


Post: Blog2_Post

Subscribe Form

Thanks for submitting!

©2020 by miedzy-slowami. Stworzone przy pomocy Wix.com

bottom of page